niedziela, 9 sierpnia 2015

Remo feat. Jan Dąbrowski - Terefere





Jeżeli zastanawialiście się kiedyś, czy istnieje na świecie coś gorszego niż youtuberzy, to mam złą wiadomość. Okazuje się, że jeszcze gorszy jest duet złego producenta muzycznego i youtubera. W ten oto sposób muzyczny duet, czyli to, co powinno stanowić twórcze zetknięcie się dwóch umysłów, magiczne dopełnienie się podróżujących wcześniej osobno bytów muzycznych (Bowie/Eno, Gira/Jarboe, te sprawy), jest też paradoksalnie okazją do skumulowania się syfu i obciachu w nieznanym dotychczas wymiarze. Nie wiem tylko, czy legendarny w patologicznie słabej części internetu JDabrowsky jest bardziej irytujący w roli gejmera [sic!] czy kolesia, który udostępnia próbki swojego głosu kolejnemu, muzycznemu tym razem, gejmerowi, w celu zbicia ich w miksie do akceptowalnej dla uszu formy? To bełkotliwe zdanie niestety, pomimo moich starań, nie dorównuje nawet w połowie bełkotliwości tego kawałka. Z drugiej strony autorzy już samym tytułem "Terefere" podsumowali to sami. Remo zaś jak to Remo - wiejska potańcówka, "zachodnie" i "modne" wzorce okrutnego dla uszu dance'u spod znaku takich tuzów jak David Guetta czy Benny Benassi... Choć nie, w sumie to ich obrażam. Oni w życiu nie zdecydowaliby się powierzyć swoich bitów dla jakiejś akcji typu "Wypromuję się wśród gimbusów w duecie z osobą, która nawet nie udaje, że nie umie śpiewać". Dobrze chociaż, że ten wokal idzie tu w parze z muzyką pod względem upośledzenia. Może więc ten duet ma sens? Z całą pewnością na okrągłe 0.0 to zasługuje.

czwartek, 16 kwietnia 2015

Tungevaag & Raaban - Samsara



Zacznę od obrony. "Samsara" nie jest najgorszym nagraniem (jest tylko złym), ale reprezentuje pewien tandetny trend, nad którym muszę się pochylić. Dostanie się więc szwedzkiemu duetowi, który niewinny nie jest, szczególnie biorąc pod uwagę to, jak nieładnie reprezentują swój słynący ze znakomitego songwritingu kraj. Trend o którym wspominałem to te nieznośne łupanki rodem z sygnałów alarmowych, które robią za hooki utworów. Za pierwowzór takiego chłamu uznałbym niesławne "Party Rock Anthem", które najwyraźniej już wiele narodów pozbawiło słuchu. Kiedy piosenka się zaczyna, wchodzi wokal, leci 4/4 biciwo, powoli czai się jakiś pre-chorus, wydaje się, że wszystko prowadzi do mało wyszukanego "słonecznego" refrenu, a tu jeb! Musi uderzyć jakaś kompletnie bezsensowna zbitka . gdyby to był satyryczny utwór to rozumiem, ale chyba niestety tak nie jest. To po prostu bieda producencko-kompozytorska. Robiony w większości na komputerze wokal przypomina o wiekopomnym albumie Farrah Abraham, tyle że ona miała jeszcze intrygujące absurdalnością piosenki. Tu jest zwyczajna nuda w sosie słodko-kwaśnym.

Ostatniego zdania nie mogłem sobie odpuścić, bo jest ono równie orientalne jak utwór, którego tytuł to przecież "Samsara". Po raz kolejny duchowość dalekowschodnia i związane z nią tematy zostają przemielone przez popkulturę w wydaniu najtańszym. Dzięki temu możemy oglądać rajskie krajobrazy i tańczące z bananami małpy (wtf?,) a w tle sprzężona z komputerem wokalistka śpiewa o Karmie. Średnio to uduchowione, ale myślę, że Wiktor Pielewin by się uśmiechnął.


wtorek, 17 marca 2015

Modest Mouse - Pistol (A. Cunanan, Miami, FL. 1996)

https://play.spotify.com/track/2eg60uMsbVEKug2UFn9AoT

Dobrzy wykonawcy też miewają gnioty. O tym będzie ten post. Bohaterem tego niechlubnego wpisu jest zespół dla niektórych wręcz wybitny. Modest Mouse niegdyś byli ostoją poważnego amerykańskiego indie-rocka, ale od czasu "Good News For People Who Love Bad News" bliżej im raczej do radiowego mainstreamu. Nie ma w tym oczywiście nic złego - każdy, nawet najbardziej niezależny artysta, może w pewnym momencie zamarzyć o większej sławie. Ta zresztą się pojawiła, bo ostatni ich album dostał się aż na szczyt Billboardu. Długa to była droga dla zespołu z Issaquah, ale się udało. Udało się też uniknąć żenady, bo ani singiel "Dashboard" ani sama płyta "We Were Dead..." mimo zmiękczenia brzmienia nie popadły w banał.

Teraz, kiedy po skandalicznie długiej przerwie (8 lat!) ukazuje się krążek "Strangers To Ourselves", wiadomo już, że zespołowi zdarzyła się wpadka. Nie chodzi tu o całość materiału, która ma swoje plusy, ale o jedną konkretną piosenkę, Pistol to zdecydowanie niewypał, najgorszy track pod jakim podpisał się Isaac Brock, produkcyjny koszmarek, gdzie songwriting nie istnieje, gdzie tylko syntetyczny kicz i obleśnie gruby bas. Teoretycznie wciąż lepiej niż Nickelback, ale to przecież Modest Mouse! Więcej się można po nich spodziewać w utworach quasi-tanecznych. "The View" chociażby było rewelacyjne. No ale tam wszystkie warstwy dźwiękowe były subtelnie wplatane w narrację kawałka, a w "Pistol" mamy toporny rytm i żałosne próby podbicia go różnymi badziewnymi przeszkadzajkami. W zasadzie każdy element, od powtarzania słów w stylu "zip-zip-zip-zip", przez komiczno-demoniczny chiptune w tle, aż po śpiewane jak na karaoke "uh", jest patologicznie zły. Piosenka jest o sprawie kryminalnej, a o ciemnych stronach ludzkiej natury Brock potrafi sprawnie pisać. Potrafi też jak jak rzadko kto, być przy tym bezlitośnie ironicznym. Szkoda tylko, że tym razem nie jest nawet groteskowo, tylko już po prostu śmiesznie i smutno zarazem.

poniedziałek, 16 marca 2015

AronChupa - I'm an Albatraoz



Wszystko niby już zostało powiedziane w kwestii kiczu, tandety i bezmózgiej beznadziei. O ile przypadku arcydzieł łudzimy się, że są jeszcze przed nami nowe i oczekujemy kolejnego "Stg. Peppera" czy "Loveless", o tyle złej muzyki wolelibyśmy już nigdy nie usłyszeć. Szczyt jest jest trudno osiągnąć i jest na nim mało miejsca, natomiast dno, jak się okazuje, może być penetrowane w nieskończoność. Poziomy żenady są niewyczerpane. Człowiek po kolei zdobywał górskie szczyty, pozostawiając dna oceaniczne  niezbadanymi do dziś. Tą nieco kulawą metaforą chciałem podkreślić fakt, że na co dzień szukamy nagrań, które choć trochę zbliżają się do naszych wymarzonych szczytów, a głębiny muzycznego badziewia pozostawiamy w spokoju. Chodzi tu głównie o muzykę skierowaną do nikogo, czyli do każdego. O gustach się nie dyskutuje, jak mówi jedno z najbanalniejszych powiedzonek, ale może właśnie warto? Obok gówna, które śmierdzi najmocniej nie można przejść obojętnie, zasłaniając się przed ohydą.

Przechodzę więc do czynów i biorę sobie pod lupę takiego oto wałka autorstwa szwedzkiego (trzymając się profesjonalnej nomenklatury) producenta Arona Ekberga vel AronChupa. Na wikipedii możemy teź przeczytać, że jest on singerem-songwriterem. No, to kładzie zupełnie inne światło na jego twórczość. Wybrałem ten utwór z morza beznadziei, bo stanowi on moim zdaniem antytezę bardzo popularnej wśród muzycznych geeków stylistyki PC Music. AG Cook i reszta tego, jakże kreatywnego, towarzystwa wzięła sobie za cel tworzenie utworów za pomocą maksymalistycznych środków. Wszystkie te cukierkowe melodyjki, bazarowe densy, koreańskie dziwactwa poupychane są u nich gęsto w całkiem przewrotnych strukturach. Inaczej mówiąc: muzyka eksperymentalna powstała z hiperkomercyjnych odpadów.

Teraz, to na co wszyscy czekają najbardziej. Jak już powiedziałem, utwór o jakże uroczym tytule "I'm an Albatraoz"(nie polecam zagłębiać się w tekst, bo można się zawiesić na zawsze), jest absolutnym przeciwieństwem tego myślenia. Obleśne składniki w postaci irytującego pseudo-rapu siostry autora (przynajmniej wszystko zostaje w rodzinie), dzwonka komórkowego w postaci refrenu i pojawiającego się z dupy pianina są tu gołe, co jeszcze bardziej obnaża biedę kompozytorską Szweda. Z tym pianinem to jeszcze jest tak, że człowiek się zastanawia, czy to może będzie jakieś remiksowanie, te stare numery? Ale nie, nie tym razem. Tam po prostu jest wstawione pianinko jako interludium do muzyki (jedno)komórkowej. Wszystko jest tu w najgorszym guście, a dodatkowo wydaje się, jakby koleś skomponował to kilkoma kliknięciami na zasadzie kopiuj-wklej . Zresztą wystarczy obejrzeć teledysk, gdzie twórca niczym najbardziej mityczni DJ-je, naciska guzik i wymachuje łapami, a uwolniona muzyka sama rozrywa przestrzeń. I lepiej mieć to na MUTE.