poniedziałek, 16 marca 2015

AronChupa - I'm an Albatraoz



Wszystko niby już zostało powiedziane w kwestii kiczu, tandety i bezmózgiej beznadziei. O ile przypadku arcydzieł łudzimy się, że są jeszcze przed nami nowe i oczekujemy kolejnego "Stg. Peppera" czy "Loveless", o tyle złej muzyki wolelibyśmy już nigdy nie usłyszeć. Szczyt jest jest trudno osiągnąć i jest na nim mało miejsca, natomiast dno, jak się okazuje, może być penetrowane w nieskończoność. Poziomy żenady są niewyczerpane. Człowiek po kolei zdobywał górskie szczyty, pozostawiając dna oceaniczne  niezbadanymi do dziś. Tą nieco kulawą metaforą chciałem podkreślić fakt, że na co dzień szukamy nagrań, które choć trochę zbliżają się do naszych wymarzonych szczytów, a głębiny muzycznego badziewia pozostawiamy w spokoju. Chodzi tu głównie o muzykę skierowaną do nikogo, czyli do każdego. O gustach się nie dyskutuje, jak mówi jedno z najbanalniejszych powiedzonek, ale może właśnie warto? Obok gówna, które śmierdzi najmocniej nie można przejść obojętnie, zasłaniając się przed ohydą.

Przechodzę więc do czynów i biorę sobie pod lupę takiego oto wałka autorstwa szwedzkiego (trzymając się profesjonalnej nomenklatury) producenta Arona Ekberga vel AronChupa. Na wikipedii możemy teź przeczytać, że jest on singerem-songwriterem. No, to kładzie zupełnie inne światło na jego twórczość. Wybrałem ten utwór z morza beznadziei, bo stanowi on moim zdaniem antytezę bardzo popularnej wśród muzycznych geeków stylistyki PC Music. AG Cook i reszta tego, jakże kreatywnego, towarzystwa wzięła sobie za cel tworzenie utworów za pomocą maksymalistycznych środków. Wszystkie te cukierkowe melodyjki, bazarowe densy, koreańskie dziwactwa poupychane są u nich gęsto w całkiem przewrotnych strukturach. Inaczej mówiąc: muzyka eksperymentalna powstała z hiperkomercyjnych odpadów.

Teraz, to na co wszyscy czekają najbardziej. Jak już powiedziałem, utwór o jakże uroczym tytule "I'm an Albatraoz"(nie polecam zagłębiać się w tekst, bo można się zawiesić na zawsze), jest absolutnym przeciwieństwem tego myślenia. Obleśne składniki w postaci irytującego pseudo-rapu siostry autora (przynajmniej wszystko zostaje w rodzinie), dzwonka komórkowego w postaci refrenu i pojawiającego się z dupy pianina są tu gołe, co jeszcze bardziej obnaża biedę kompozytorską Szweda. Z tym pianinem to jeszcze jest tak, że człowiek się zastanawia, czy to może będzie jakieś remiksowanie, te stare numery? Ale nie, nie tym razem. Tam po prostu jest wstawione pianinko jako interludium do muzyki (jedno)komórkowej. Wszystko jest tu w najgorszym guście, a dodatkowo wydaje się, jakby koleś skomponował to kilkoma kliknięciami na zasadzie kopiuj-wklej . Zresztą wystarczy obejrzeć teledysk, gdzie twórca niczym najbardziej mityczni DJ-je, naciska guzik i wymachuje łapami, a uwolniona muzyka sama rozrywa przestrzeń. I lepiej mieć to na MUTE.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz