czwartek, 16 kwietnia 2015

Tungevaag & Raaban - Samsara



Zacznę od obrony. "Samsara" nie jest najgorszym nagraniem (jest tylko złym), ale reprezentuje pewien tandetny trend, nad którym muszę się pochylić. Dostanie się więc szwedzkiemu duetowi, który niewinny nie jest, szczególnie biorąc pod uwagę to, jak nieładnie reprezentują swój słynący ze znakomitego songwritingu kraj. Trend o którym wspominałem to te nieznośne łupanki rodem z sygnałów alarmowych, które robią za hooki utworów. Za pierwowzór takiego chłamu uznałbym niesławne "Party Rock Anthem", które najwyraźniej już wiele narodów pozbawiło słuchu. Kiedy piosenka się zaczyna, wchodzi wokal, leci 4/4 biciwo, powoli czai się jakiś pre-chorus, wydaje się, że wszystko prowadzi do mało wyszukanego "słonecznego" refrenu, a tu jeb! Musi uderzyć jakaś kompletnie bezsensowna zbitka . gdyby to był satyryczny utwór to rozumiem, ale chyba niestety tak nie jest. To po prostu bieda producencko-kompozytorska. Robiony w większości na komputerze wokal przypomina o wiekopomnym albumie Farrah Abraham, tyle że ona miała jeszcze intrygujące absurdalnością piosenki. Tu jest zwyczajna nuda w sosie słodko-kwaśnym.

Ostatniego zdania nie mogłem sobie odpuścić, bo jest ono równie orientalne jak utwór, którego tytuł to przecież "Samsara". Po raz kolejny duchowość dalekowschodnia i związane z nią tematy zostają przemielone przez popkulturę w wydaniu najtańszym. Dzięki temu możemy oglądać rajskie krajobrazy i tańczące z bananami małpy (wtf?,) a w tle sprzężona z komputerem wokalistka śpiewa o Karmie. Średnio to uduchowione, ale myślę, że Wiktor Pielewin by się uśmiechnął.